Stronyfbrweb

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Śledzie smażone jak chrust... na powrót!


"Jestem osobą, która zaczyna wiele projektów, szybko je porzuca i nigdy nie kończy." - prawda. Samokrytyka jest najważniejsza. Zaczynając tego bloga kilka razy przeszło mi przez myśl, że całość może się nie udać i moim zwyczajem wszystko może szlag trafić. Tak się trochę stało. Od listopada, nie wszedłem tutaj, a w garnkach mieszałem sporadycznie. Mogę wszystko zwalić na jesienno - zimowe przesilenie. To najprostszy sposób na pozbycie się wyrzutów sumienia - zwalić na coś zupełnie innego lub kogoś innego. Bo to przecież nie moja wina, że mi się nie chce. Bo to przecież nie moja wina, że straciłem zapał. To wszystko wina pogody. W pewnym momencie znajomi zaczęli grać mi na nerwach! Ciągle pytali CO DALEJ Z BLOGIEM. Zastanawiam się ilu było tych, którzy rzeczywiście lubili czytać kolejne notki a ilu tych, co w głębi duszy cieszyli się z mojej porażki myśląc: "znowu coś zaczął i jak zwykle to upadło". Dla mnie największą siłą jest przekór - to on zawsze daje mi siłę. Wtedy wywołuję siebie do walki i staram się, aby ta lepsza połowa wygrała. Tak się stało w tym przypadku - połowa, która kocha kotować wygrała, połowa, która chce być chociaż trochę obowiązkowa stanęła na podium.

Mam chyba dość poważny problem ze śledziami. Lubię je, ale tylko do połowy. potrafię zjeść każdy filet, tylko do połowy. W momencie kiedy mięso staje się grubsze i szersze, przestaje mi smakować. Dlatego uwielbiam różnego rodzaju koreczki śledziowe - są one robione tylko z tej wąskiej, cienkiej części. Surowe, świeże filety ze śledzia, kojarzą mi się z okresem kiedy moja mama jadła codziennie inny rodzaj ryby. Gdyby ktoś się jej przyglądał z boku, mógłby pomyśleć, że była wtedy na jakiejś diecie rybnej czy coś. Oczywiście zazwyczaj namawiała mnie do degustacji. Niestety, moje kubki smakowe nie tolerowały ryb. Żadnych owoców morza. Jedynym wyjątkiem od zawsze byłą ośmiornica. Taka mała, w sałatce. Pychotka. Jakiś czas temu niby przekonałem się do śledzia robiąc poznańską sałatkę śledziową. Niestety tutaj w grę wchodziły surowe ryby. Śledzie bałtyckie z majerankiem smażone na smalcu jak chrust - brzmi ciekawie, ale jak będzie smakowało? Skąd wziąć świeże filety śledziowe? Jakiego smalcu użyć? Z każdą kolejną minutą popadałem w coraz większą panikę. Podejrzewam, że podświadomość mówiła mi - nie rób tego przepisu! Nie rób! KLEPARZ! Przypomniały mi się słowa Magdy Gessler z jednego odcinka Kuchennych Rewolucji - "Kleparz - tam można znaleźć wszystko, świeżo i tanio" (troszeczkę brzmi to jak jakiś slogan marketingowy). 

Gnam przed siebie. Odległość między moim mieszkaniem a Kleparzem to jakieś 100 metrów. Mimo wszystko moje lenistwo sięgnęło dna i wyciągnąłem A. ze sobą. Musiał iść ze mną, nie miał wyboru. Potrafię być czasami bardzo przekonujący. Docieram na stragan z rybami. Widzę śledzie. Znowu atak paniki. Kompletnie się nie znam na rybach, skąd będę wiedział, że są świeże, czy ten rodzaj filetów się nadaje? Na szczęście był ze mną A. On czasami potrafi być jak kubeł lodowatej wody, wylany na głowę. Dobra zachowałem spokój. Kupiłem kilka filetów i wróciłem z powrotem do domu. K. miał wrócić z pracy. Chciałem się wyrobić ze wszystkim przed jego przyjściem, dlatego od razu wziąłem się do roboty. Wiele przygotowania nie było, mimo wszystko sprawiło mi to wiele problemów. Nie cierpię panierować. Obtaczanie czegokolwiek w mące sprawia mi straszną trudność. Nie pytajcie dlaczego, to taki "fetysz". Oczywiście moja niechęć, nie oznacza, że nie potrafię tego robić. Dobra - śledzie białe, co najmniej jakby szły do  komunii świętej, albo brały ślub. Urocze małe rybki. Rozpuszczamy smalec. Uwielbiam patrzyć, jak biały tłuszcz pod wpływem ciepła zamienia się w przezroczystą ciecz. Smażymy, wyciągamy suszymy, następna porcja, smażymy jeszcze raz te pierwsze, wyciągamy i jedziemy z następną porcją. Powiem szczerze, że wymiana ryb na patelni wymagała niezłej gimnastyki. 

Wszystkie filety, które kilka chwil temu były białe, stały się złote. Wyglądały dobrze. Emocje, które towarzyszyły mi wtedy były dość skrajne. Mój nastrój rozpoczynał się od totalnej radości dzięki skończonej pracy, która wygląda znakomicie, po strach, który powodowała świadomość, że zaraz spróbuję zupełnie nowego smaku i to będzie smak ryby, za którymi nie przepadam. Dobra - raz kozie śmierć! Nie taki diabeł straszny jak go malują! (Nie mam zielonego pojęcia o co chodzi dzisiaj z tymi przysłowiami) Naprawdę dobre! Co prawda miałem czekać na K. aż wróci z pracy, ale śledzie okazały się być tak dobre, że nie mogłem się oprzeć dalszej konsumpcji. Wreszcie zmęczony barista wrócił do domu. Widziałem, że przed pierwszym kęsem przeżywał to samo co ja. Totalny strach oraz ciekawość. Udało się, zjadł. Co prawda powiedział, że nie jest fanem tego typu jedzenia, chociaż nie jest złe. Chyba sukces? Nie wiem. Wydaje mi się, że tak, ale czy usmażę jeszcze kiedyś śledzie tak by przypominały chrust? Nie sądzę. Problemem nie był smak, problemem był unoszący się zapach w mieszkaniu, który mimo okapu nad kuchenką oraz otwartego okna unosił się w mieszkaniu jeszcze jakiś czas.

Śledziowa historia wydarzyła się już jakiś czas temu. Natomiast nadal pamiętam doskonale smak ryby połączony z cudownym chlebem. Od dzisiaj zostały mi 2 miesiące na dokończenie całego projektu. Mam troszeczkę nóż na gardle, bo chcę skończyć całość. Postaram się przynajmniej wytrwać. Zresztą co ja piszę? Teraz, kiedy udało mi się napisać kolejną notkę po tak długiej przerwie, nie mam wątpliwości - projekt zostanie zakończony na czas. Nie mam innego wyjścia! Kiedyś coś trzeba skończyć. Przeprowadzić od początku do końca i "Bartosz KUK" będzie pierwszym tego przykładem. Do następnego!

środa, 13 listopada 2013

BULION AUSTRIACKI


Jeżeli musiałbym wybrać ulubioną kuchnię świata, bez chwili zastanowienia podałbym kuchnię niemiecką/austriacką. Swoje najmłodsze lata spędziłem mieszkając w Wiedniu oraz przez kilka miesięcy w Kolonii. Kiedy moi znajomi opowiadają, że z dzieciństwem kojarzy im się koktajl truskawkowy z ryżem, ja mogę śmiało powiedzieć, że dla mnie wspomnieniem z dzieciństwa jest Kartofel Salad. Rodzice starali się jak najbardziej pokazać mi cudowne smaki, które dostępne były za granicą. Leberkäse, Rostbraten, Wiener Schnitzel czy przecudowne Semmel Knödel zdecydowanie nie są mi obce.

Nie wszyscy muszą zakochać się w tych smakach, ja się jednak nie potrafiłem oprzeć.  Często zastanawiałem się w jakim kierunku miałaby podążyć moja restauracja, o której marzę od kilku lat - dzisiaj już wiem - w stronę austro-niemiecką. W głowie mam już cały plan wystroju, charakteru oraz dań, które  chciałbym, żeby znalazły się w karcie. Teraz pozostaje poczekać mi jedynie na ostry przypływ gotówki. Jestem pewien, że kiedyś spełnię swoje marzenie. 

Z ogromną radością spojrzałem na kolejny przepis z książki "Kuchenne Rewolucje", który chciałem zrobić. Bulion Austriacki. Właściwie nie musiałem się zbytnio wysilać, żeby go przygotować, gdyż przywykłem podawać go tak często, że stał się niemal normą w moim domu. Co prawda sposób przygotowania podany w książce jest nieco inny niż mój, dlatego postanowiłem go przetestować. Wielkiej różnicy nie czułem. 

Było cudownie. Idąc zaciosem oprócz Frittatensuppe (bo tak poprawnie nazywa się bulion podany z naleśnikami) przygotowałem również Semmel Knödel, czyli kluski zrobione z suchych bułek, podane z Schweinebraten, czyli pieczeni wieprzowej. Szkoda, że nie zrobiłem zdjęcia. Całość wyglądała i przede wszystkim całość smakowała cudownie! 

Zawsze kiedy chcę zrobić popisową kolację dla moich znajomych, sięgam po przepisy mojego taty na znaną mi z dzieciństwa kuchnię. Często żałuję, że nie można kupić wielu produktów w Polsce. Na szczęście moi rodzice mieszkają nadal w Wiedniu, dlatego raz na jakiś czas oryginalne produkty niemiecko-austryjackie pojawiają się w moim domu. Największym szczęściem jest Lebeerkase, czyli pieczeń ze zmielonego mięsa wieprzowego i wołowego zapiekana w formach chlebowych.

Dla wielu może to być śmieszne, a zafascynowanie tamtejszymi przysmakami nudne. Dla mnie jest to totalna radość i kocham opowiadać o frykasach, które udało mi się spróbować. Cudowne smaki, cudowne kiełbasy, cudowne ciasta, generalnie wszystko jest cudowne. 

Tak wiem, skupiłem się bardzo mało na samym przepisie, ale co tu dużo opowiadać? Tym razem trzeba naprawdę wziąć się za gotowanie i spróbować samemu. Mój przepis na Frittatensuppe znajdziecie tutaj. Zaręczam, że jest tak samo pyszny jak ten książki. Naprawdę warto…. 

środa, 30 października 2013

BIGOS Z SUSZONYMI ŚLIWKAMI I PRAWDZIWKAMI


Robiony na szybko, barowy, tani, słaby … Moje pierwsze skojarzenia związane z bigosem są bardzo negatywne. Przyznam się szczerze, że nigdy w życiu nie zamówiłem w żadnej restauracji tego polskiego specjału. Zauważyłem, że nie tylko ja tak mam. Kiedy opowiadałem znajomym, że będę robił bigos, to u każdego z nich pod nosem pojawiał się uśmiech. Przecież, co jest trudnego w przyrządzeniu kapusty z mięsem. 

To prawda, wrzucić po kolei  wszystko do wielkiego garnka nie jest trudne, prawdziwą sztuką w zrobieniu bigosu, to składniki dobrej jakości. A te w dzisiejszych czasach nie jest łatwo znaleźć. Oczywiście prawdziwą sztuką jest wyszukanie dobrej kapusty kiszonej/kwaszonej. Większość tych dostępnych na rynku wygląda tak jakby dolany został do nich mocz. Żółta jak cytryna - wtedy wiemy, że taka kapusta dobra być nie może. Niestety nie mam zrobionej domowej kapusty - dlatego musiałem wybrać jedną z tych sklepowych. Wybrałem taką, która według mnie byłą najlepsza w smaku i wyglądała najlepiej. 

Wiedziałem, że kolejnym problemem mogą być przyprawy. W supermarketach przeglądając długie półki widzimy non stop te same zioła - różnych firm. Niestety, kiedy potrzebujemy czegoś co nie jest przyprawą gotową do kurczaka, solą lub gyrosem - to możemy mieć problem. Jałowiec. Może być ciężko. Tutaj znowu pomocnym okazał się być targ. Szczerze powiedziawszy nigdy nie zwróciłem uwagi na panią, która w niewielkich woreczkach, w bardzo przystępnej cenie, sprzedaje różne przyprawy świata! Moje wieczne problemy z przyprawami, w końcu ustaną.

Dobra obłowiony w składniki potrzebne do zrobienia bigosu, uzmysłowiłem sobie, że moje skojarzenie, że bigos jest tani jest błędne. Prawdziwy, nie robiony z resztek wędlin ale ze świeżego mięsa, kiełbasy, boczku z dodatkiem śliwek wędzonych i dobrej niepaczkowanej kapusty na prawdę nie jest tani. Pomyślałem wtedy, że bigos, który znamy z barów nie może być wysokiej jakości, kiedy miseczka sprzedawana jest za 6 złotych. Nic więc nie straciłem, nie jedząc go nigdy w takich miejscach. 

Po dwóch godzinach, bigos był gotowy (btw. nie jest szybki do zrobienia). No to próbujemy! Oboje z K. zaniemówiliśmy. Co prawda K. słynący z ubóstwiania octu, stwierdził, że oczywiście go tam brakuje. "Bigos jest pyszny, ale brakuje octu, to nie jest mój smak bigosu" - no cóż mogłem więcej powiedzieć? Współlokatorka A. była zachwycona. Byłem tak bardzo pewny sukcesu, jakim okazał się być bigos, że w plastikowym pudełeczku powędrował on nawet do mojej koleżanki z uczelni! 

Dzisiaj trzeci dzień gar bigosu stoi. Niestety co za dużo to nie zdrowo. Dzisiaj już raczej go nikt nie dokończy. Wszyscy mają dość kapusty z mięsem. Tydzień temu w rozmowie ze znajomymi przyznałem, że nie jadłem bigosu kilka lat. Dzisiaj odkryłem dlaczego - bigos nie jest daniem na jeden dzień a po kilku po prostu Ci się on przejada i nie masz ochoty do niego wracać na najbliższe kilka tygodniu, lub jak w moim przypadku lat.

poniedziałek, 28 października 2013

WĄTRÓBKA PO ŻYDOWSKU


Wątróbki... Wiele osób, moich znajomych, robi krzywe miny, jak tylko słyszy to słowo. Zawsze minie towarzyszy jakaś opowieść: "mama mnie nią straszyła", "babcia robiła i była ohydna", "koszmar z dzieciństwa". Ja na szczęście nie mam drastycznych skojarzeń z podrobami. Pojawiały się u mnie w domu od małego, rodzice jadali nie tylko wątróbki, ale także nerki, serca czy móżdżek. 

Zawsze się śmieję, że ja nauczyłem się czyścić wątróbkę w 2. klasie podstawówki na stołówce. Tak się złożyło, że na obiad był wtedy postrach dzieci z cebulą. Frekwencja w szkolnej kantynie była wtedy bardzo niska. Na szczęście znalazło się kilka osób, w tym ja, dla których jedzenie "tej oblechy" nie było niczym dziwnym. 

Pamiętam jak koleżanka, Patrycja w pewnym momencie powiedziała, że aby wątróbka była dobra trzeba pozbyć się żółci, bo inaczej będzie gorzka. Oczywiście nie miałem zielonego pojęcia o czym mówi, ale przyznałem jej rację. Jasne mogłem wyjść na idiotę, który się na niczym nie zna, ale wtedy wydawało mi się, że prawi mądrze. Nie pomyliłem się, kilka lat później, kiedy sam postanowiłem przyrządzić ten drobiowy specjał, jej wymądrzanie okazało się być pomocne. Do dzisiaj pamiętam to jako dość cenną radę. 

Dzisiaj po kilku latach abstynencji wątrobianej, za sprawą Magdy Gessler, wróciłem do niej. Szczerze byłem troszeczkę przerażony, zwłaszcza kiedy M. i K. zaczęli opowiadać swoje historie. Chyba najgorszą wizją było jedzenie samemu przyrządzonego dania. Do ostatniej chwili nie byli przekonani. Oczywiście czyścić mięso musiałem sam - JA NIE DOTKNĘ SUROWEJ WĄTRÓBKI - krzyczeli. No to nie! Sam sobie poradzę, w sumie to mój projekt. 

Najlepsze jest to, że jedliśmy wszyscy, a nawet współlokatorka A. jak wróciła po pracy, to troszeczkę zjadła. Udało się! Mam nadzieję, że smak wątróbki po żydowsku, którą udało mi się dla nich przygotować, chociaż odrobinkę pozbył się ich uprzedzeń. Smak był naprawdę nieziemski. Jajka w połączeniu z cebulą i mięsem okazały się być strzałem w dziesiątkę. Co  prawda całość była troszeczkę sucha, ale podejrzewam, że chodzi o jakąś moją pomyłkę. Błąd postaram się naprawić następnym razem, dla rodziców, którzy kochają wątróbkę. Pokażę im, że ja też potrafię "obchodzić" się z wątróbką!

czwartek, 17 października 2013

HAMBURGER MAGDY GESSLER


American Dream, każdy przeżywa go na swój sposób. Jednak nie ma wątpliwości, że amerykanizacja dotknęła niemalże cały glob. Dla mnie Stany Zjednoczone, to Nowy Jork, Teksas i Hamburger. Za każdym razem, kiedy pomyślę o kotlecie pieczonym na grillu, widzę w tle powiewającą flagę. Tę samą, która kiedyś została wbita na powierzchni księżyca. 

Reputacja hamburgera została zszargana przez kulturę masową. Dzisiaj stał się on symbolem restauracji fast-foodowych. To przykre, zważywszy na fakt, że wiele przepisów na domowej roboty kotleta, proponuje polędwicę jako jedno z mięs potrzebnych do jego przyrządzenia. Do tego ogórek konserwowy, sałata, keczup, cebula, buła i gotowe. Całość nie brzmi jakoś bardzo niezdrowo. 

Hamburger Magdy Gessler, stał się moim american dream na nudny, pochmurny jesienny wieczór. Wiedziałem, że tylko za sprawą fantazyjnej wycieczki będę mógł uciec od bezsensownego stanu w jaki przybiła mnie pogoda. Co prawda, wycieczka do sklepu po potrzebne składniki okazała się być dla mnie prawdziwą wyprawą na Mount Everest, ale jakoś dałem rady. 

Zdjąłem tylko kurtkę i od razu powędrowałem do kuchni. Byłem mega podekscytowany kolejnym hamburgerem, którego nauczę się robić. Kiedyś w tej dziedzinie "doradzał" mi już Pascal, Nigella Lawson i pani z telewizji, której nazwiska teraz nie pamiętam. Wersje z serem pleśniowym, z warzywami, z papryką.... jakie to cuda w postaci kotleta nie gościły już na moim talerzu.

Na wstępie zobaczyłem, że przepis Magdy nie jest ani bardzo skomplikowany, ani tym bardziej żadne cuda się w nim nie kryją. Imbir, kolendra, czosnek, chilli, gorczyca - każdy z tych składników dostępny jest w supermarketach. Co prawda żadnego z tych składników nigdy do mięsa nie dodawałem, ale nie spodziewałem się jakiegoś przełomu.

Książka "radzi" by usmażyć mięso na grillu węglowym. Niestety mieszkanie w centrum miasta ma też swoje wady i jest to zwyczajnie nie możliwe. Moim ratunkiem musiał być ruszt elektryczny. Tak wiem, wiele walorów smakowych jedzenie zyskuje dzięki odymieniu z węgla drzewnego. Trudno musiałem przeskoczyć jakoś ten problem. 

Ziemniak z masłem ziołowym obok pyszny hamburger - mój american dream na ten dzień się spełnił. Hamburger, niby bardzo prosty, a w smaku nieziemski. Po raz kolejny "im mniej tym więcej" się sprawdziło - przynajmniej mnie przekonało, przekona jeszcze nie raz...

sobota, 12 października 2013

PLACKI ZIEMNIACZANE W SOSIE PIECZARKOWO-KALAREPKOWYM


No więc stało się, to czego chciałem uniknąć. Zapał na prowadzenie bloga i czarowanie pyszności z książki "Kuchenne Rewolucje" przepadł. Ostatni wpis pochodzi z 2. października, to dowód na to, że do kuchni wchodziłem sporadycznie. Dni mijały na uczelni, leżeniu całymi dniami w łóżku i chodzeniu do pracy. Nie byłem zmęczony, zwyczajnie nic mi się nie chciało. Kilka razy pomyślałem nawet: "Jak przestanę gotować, to nikt nie zauważy, a bloga można zamknąć". Nie ma mowy... 

Na samym początku wspominałem, że takie sytuacje mogą się pojawić. Wiedziałem, że w pewnym momencie stwierdzę, że projekt jest bezsensowny. Postawiłem sobie jednak cel, który chcę osiągnąć. Właśnie takie samozaparcie sprawiło, że znowu wyciągnąłem swój nóż z MG Home i przystąpiłem do działania. Potrzebowałem czegoś prostego, by szybko ponownie się nie zniechęcić. Placki ziemniaczane w sosie pieczarkowo-kalarepkowym wydawały mi się idealne. 

Jak zwykle poszedłem na targ po świeże składniki. Tylko kilku, ponieważ przepis jest banalny. Cebula, ziemniaki, kalarepa. To wszystko. Resztę musiałem dokupić w sklepie spożywczym. Idąc nie zdawałem sobie sprawy z tego, że do mojej siatki wpadnie jeszcze inny składnik, który sprawi, że spędzę w kuchni trochę więcej czasu. Pojawiając się na targu, moim oczom ukazały się ogromny góry świeżych grzybów. Prawdziwki, podgrzybki, maślaki.... chyba wszystkie rodzaje. Nie przepadam za nimi, wręcz starannie wygrzebuje je z każdej potrawy. Stwierdziłem , że dzisiaj będzie mój pierwszy raz kiedy leśne grzyby będą mnie cieszyć, a podniebienie pozna ich smak.

Zdecydowałem się na dorodne żółto-pomarańczowe kurki! W sosie, idealnie pasujące do placków, które od rana chciałem przygotować. Wróciłem do domu i zorientowałem się, że kompletnie nie wiem co dalej. Nigdy nie pracowałem ze świeżymi grzybami. Zupa, którą potrafiłem zrobić to jedyny popis mojej grzybowej strony - oczywiście zrobiona z grzybów suszonych, obrobionych przez kogoś innego. Jak zrobić taki sos, by nadawał się do placków. Przeszperałem internet za przepisem Magdy Gessler - nie znalazłem.

Wiedziałem, że potrzebuję czyjejś pomocy. Od razu do głowy przyszedł mi smakosz kurek, mój przyjaciel A. Wielokrotnie widziałem jak wracał z mniejszym lub większym pudełeczkiem tych żółtych maluchów do domu. "Będę robił sos" - krzyczał. Podczas, gdy ja zajmowałem się przyrządzaniem przepisu z książki, A. czarował cudowny leśny sos. Koniec, gotowe. Nakładamy wszystko na talerze. Za chwilę przyjdzie zjeść mi kurki pierwszy raz w życiu. Zero połykania w całości, tak by poczuć jak najmniej smaku. Muszę poznać to czym ludzie zachwycają się od pokoleń. 

Szok - jest cudownie! Przepyszny maślano-śmietanowy smak i niebiańskie pomarańczowe grzyby. Wszystko w połączeniu, ze świeżą pietruszką. Rozkosz podniebienia była tak ogromna, że kompletnie zapomniałem o daniu głównym, książkowym. Tutaj też się nie rozczarowałem. Kalarepa w połączeniu z pieczarkami, idealnie komponowała się ze śmietaną i wytrawnym białym winem. To wręcz spirytualne przeżycie sprawiło, że ponownie nabrałem chęci do spędzania czasu w kuchni. Chyba zapomniałem, co jest tak naprawdę ważne w gotowaniu... 

piątek, 4 października 2013

SZARLOTKA Z LODAMI WANILIOWYMI


Uwielbiam gotować, kocham zasiadać ze znajomymi do wspólnego stołu oraz czerpię niebywałą przyjemność z jedzenia. Jednak nie wszystko złoto co się świeci. Dla mnie zdecydowanie tym złotem nie są wszelkiego rodzaju ciasta. Kilka lat temu miałem jeszcze ogromne chęci, by piec dla innych. Później stwierdziłem, że zazwyczaj składniki są drogie, a przykładowe Tiramisu i tak zjadają inni. Nie przepadam za słodkościami.

Kiedy bez mięsa zbyt długo funkcjonować nie potrafię, tak za czekoladą nigdy nie udało mi się zapłakać. W sklepach kupuję słodycze raczej ze względu na opakowania i promocje. Te przecież kuszą z każdej pułki. Jestem naiwny. 

Nie potrafię zrozumieć ludzi, którzy na obiad jedzą racuchy albo naleśniki z serem. Chyba nigdy tego nie zrozumiem. Jestem tak wielkim anty fanem cukru, że nie ogarniam nawet słodkich mięs. Żeberka gotowane w koli, albo schab ze śliwką. Nie, nie i jeszcze raz nie! Dla mnie nie ma większej zbrodni niż oscypek z grilla z żurawiną.  

Czasami organizm domaga się cukru, wtedy musi być słodko. Nie cierpię deserów, które są tylko muśnięte cukrem i reszta jest miałka i nijaka. Szarlotka z lodami waniliowymi z książki "Kuchenne Rewolucje" musiała być słodka, idealna. Przynajmniej miałem taką nadzieję. 

Tym razem przepis robiło mi się bardzo przyjemnie. Nie musiałem nigdzie wychodzić, ponieważ wszystkie składniki potrzebne do upieczenia ciasta miałem w domu. No dobra, po jabłka musiałem wyjść na ogród i zerwać je z drzewa. Upiekłem spód, obrałem (a w zasadzie K. obrał) owoce, ugotowałem, nałożyłem, wsadziłem do piekarnika. Odczekałem 40 minut i zapomniałem o lodach .... 

Jak już wspominałem uwielbiam jeść ze znajomymi i spędzać z nimi wieczorami czas. Na szczęście i tego wieczoru zaprosiłem kilku znajomych, którzy po drodze mogli wpaść do jakiegoś sklepu i kupić mi pudełko lodów waniliowych. Byli już blisko więc postanowiłem pokroić i przełożyć na talerzyki gotową szarlotkę. Boże, jak bardzo tego nie potrafię robić. Zawsze, któryś kawałek mi się rozwala, coś się ułamie, coś spadnie. Często zastanawiam się jak mi się to udaje robić w miejscu, w którym pracuję? 

Kilka minut później z uśmiechniętymi gębami wszyscy siedzieliśmy przed telewizorem i delektowaliśmy się cudownym znakiem jabłecznika. Było naprawdę pysznie. Na drugi dzień część ciasta wziąłem ze sobą do Krakowa. Następna porcja znajomych rozkoszowała się cudem z jabłek. M. wziął nawet kilka kawałków. Dla mnie to ogromna radość, kiedy coś co ja ugotuję smakuje innym. No dobra tym razem, upiekę ;)

PS. Właśnie się zorientowałem, że tuż po teście na ilość glukozy we krwi, napisałem artykuł o cukrze ^^