"Jestem osobą, która zaczyna wiele projektów, szybko je porzuca i nigdy nie kończy." - prawda. Samokrytyka jest najważniejsza. Zaczynając tego bloga kilka razy przeszło mi przez myśl, że całość może się nie udać i moim zwyczajem wszystko może szlag trafić. Tak się trochę stało. Od listopada, nie wszedłem tutaj, a w garnkach mieszałem sporadycznie. Mogę wszystko zwalić na jesienno - zimowe przesilenie. To najprostszy sposób na pozbycie się wyrzutów sumienia - zwalić na coś zupełnie innego lub kogoś innego. Bo to przecież nie moja wina, że mi się nie chce. Bo to przecież nie moja wina, że straciłem zapał. To wszystko wina pogody. W pewnym momencie znajomi zaczęli grać mi na nerwach! Ciągle pytali CO DALEJ Z BLOGIEM. Zastanawiam się ilu było tych, którzy rzeczywiście lubili czytać kolejne notki a ilu tych, co w głębi duszy cieszyli się z mojej porażki myśląc: "znowu coś zaczął i jak zwykle to upadło". Dla mnie największą siłą jest przekór - to on zawsze daje mi siłę. Wtedy wywołuję siebie do walki i staram się, aby ta lepsza połowa wygrała. Tak się stało w tym przypadku - połowa, która kocha kotować wygrała, połowa, która chce być chociaż trochę obowiązkowa stanęła na podium.
Mam chyba dość poważny problem ze śledziami. Lubię je, ale tylko do połowy. potrafię zjeść każdy filet, tylko do połowy. W momencie kiedy mięso staje się grubsze i szersze, przestaje mi smakować. Dlatego uwielbiam różnego rodzaju koreczki śledziowe - są one robione tylko z tej wąskiej, cienkiej części. Surowe, świeże filety ze śledzia, kojarzą mi się z okresem kiedy moja mama jadła codziennie inny rodzaj ryby. Gdyby ktoś się jej przyglądał z boku, mógłby pomyśleć, że była wtedy na jakiejś diecie rybnej czy coś. Oczywiście zazwyczaj namawiała mnie do degustacji. Niestety, moje kubki smakowe nie tolerowały ryb. Żadnych owoców morza. Jedynym wyjątkiem od zawsze byłą ośmiornica. Taka mała, w sałatce. Pychotka. Jakiś czas temu niby przekonałem się do śledzia robiąc poznańską sałatkę śledziową. Niestety tutaj w grę wchodziły surowe ryby. Śledzie bałtyckie z majerankiem smażone na smalcu jak chrust - brzmi ciekawie, ale jak będzie smakowało? Skąd wziąć świeże filety śledziowe? Jakiego smalcu użyć? Z każdą kolejną minutą popadałem w coraz większą panikę. Podejrzewam, że podświadomość mówiła mi - nie rób tego przepisu! Nie rób! KLEPARZ! Przypomniały mi się słowa Magdy Gessler z jednego odcinka Kuchennych Rewolucji - "Kleparz - tam można znaleźć wszystko, świeżo i tanio" (troszeczkę brzmi to jak jakiś slogan marketingowy).
Gnam przed siebie. Odległość między moim mieszkaniem a Kleparzem to jakieś 100 metrów. Mimo wszystko moje lenistwo sięgnęło dna i wyciągnąłem A. ze sobą. Musiał iść ze mną, nie miał wyboru. Potrafię być czasami bardzo przekonujący. Docieram na stragan z rybami. Widzę śledzie. Znowu atak paniki. Kompletnie się nie znam na rybach, skąd będę wiedział, że są świeże, czy ten rodzaj filetów się nadaje? Na szczęście był ze mną A. On czasami potrafi być jak kubeł lodowatej wody, wylany na głowę. Dobra zachowałem spokój. Kupiłem kilka filetów i wróciłem z powrotem do domu. K. miał wrócić z pracy. Chciałem się wyrobić ze wszystkim przed jego przyjściem, dlatego od razu wziąłem się do roboty. Wiele przygotowania nie było, mimo wszystko sprawiło mi to wiele problemów. Nie cierpię panierować. Obtaczanie czegokolwiek w mące sprawia mi straszną trudność. Nie pytajcie dlaczego, to taki "fetysz". Oczywiście moja niechęć, nie oznacza, że nie potrafię tego robić. Dobra - śledzie białe, co najmniej jakby szły do komunii świętej, albo brały ślub. Urocze małe rybki. Rozpuszczamy smalec. Uwielbiam patrzyć, jak biały tłuszcz pod wpływem ciepła zamienia się w przezroczystą ciecz. Smażymy, wyciągamy suszymy, następna porcja, smażymy jeszcze raz te pierwsze, wyciągamy i jedziemy z następną porcją. Powiem szczerze, że wymiana ryb na patelni wymagała niezłej gimnastyki.
Wszystkie filety, które kilka chwil temu były białe, stały się złote. Wyglądały dobrze. Emocje, które towarzyszyły mi wtedy były dość skrajne. Mój nastrój rozpoczynał się od totalnej radości dzięki skończonej pracy, która wygląda znakomicie, po strach, który powodowała świadomość, że zaraz spróbuję zupełnie nowego smaku i to będzie smak ryby, za którymi nie przepadam. Dobra - raz kozie śmierć! Nie taki diabeł straszny jak go malują! (Nie mam zielonego pojęcia o co chodzi dzisiaj z tymi przysłowiami) Naprawdę dobre! Co prawda miałem czekać na K. aż wróci z pracy, ale śledzie okazały się być tak dobre, że nie mogłem się oprzeć dalszej konsumpcji. Wreszcie zmęczony barista wrócił do domu. Widziałem, że przed pierwszym kęsem przeżywał to samo co ja. Totalny strach oraz ciekawość. Udało się, zjadł. Co prawda powiedział, że nie jest fanem tego typu jedzenia, chociaż nie jest złe. Chyba sukces? Nie wiem. Wydaje mi się, że tak, ale czy usmażę jeszcze kiedyś śledzie tak by przypominały chrust? Nie sądzę. Problemem nie był smak, problemem był unoszący się zapach w mieszkaniu, który mimo okapu nad kuchenką oraz otwartego okna unosił się w mieszkaniu jeszcze jakiś czas.
Śledziowa historia wydarzyła się już jakiś czas temu. Natomiast nadal pamiętam doskonale smak ryby połączony z cudownym chlebem. Od dzisiaj zostały mi 2 miesiące na dokończenie całego projektu. Mam troszeczkę nóż na gardle, bo chcę skończyć całość. Postaram się przynajmniej wytrwać. Zresztą co ja piszę? Teraz, kiedy udało mi się napisać kolejną notkę po tak długiej przerwie, nie mam wątpliwości - projekt zostanie zakończony na czas. Nie mam innego wyjścia! Kiedyś coś trzeba skończyć. Przeprowadzić od początku do końca i "Bartosz KUK" będzie pierwszym tego przykładem. Do następnego!